Oczekiwania względem „Emily in Paris” wyższe być nie mogły. A jak wiemy, upadek z dużej wysokości bardzo boli i właśnie to czułam, oglądając pierwszy sezon tego serialu – ból. Dlatego tak bardzo nie mogłam zrozumieć, czemu ludzie tak się tym zachwycają?
„Diabeł ubiera się u Prady” – klasyk! Tak prosty, a jednak ujmujący. Młoda, ambitna dziennikarka bez żadnego poczucia stylu otrzymuje posadę w modowym piśmie „Runway” zarządzanym przez Smoczycę, Mirandę Priestly, która utrudnia dziewczynie życie. Osobiście obejrzałam ten film wielokrotnie, znam w nim każdą kwestię i mam do niego ogromny sentyment.
Gdy tylko zobaczyłam w propozycjach Netflixa serial „Emily in Paris”, który rzekomo ma być drugim „Diabłem…”, wyreżyserowany przez Darrena Stara (twórcę „Seksu w wielkim mieście” oraz „Beverly Hills 90210”), a na dodatek z Lily Collins w roli głównej, to wcisnęłam przycisk „oglądaj” szybciej niż kobiety wchodzą do Lidla po torebki z Wittchena.
Odniesienie do tego filmu zawiesza poprzeczkę niesamowicie wysoko. Dlatego ostrzegam, jeśli ktoś używa marketingowo sformułowania „to drugi” to musi się liczyć z faktem, że hejt na tę produkcję będzie niemiłosierny.

Zacznijmy od postaci Sylvie. Mam dla niej 4 słowa: najgorsza podróbka Mirandy Priestly. Inaczej tego nazwać nie można. Zdanie widoczne na zdjęciu wyżej bardzo dobrze oddaje charakter postaci: zimna, egocentryczna, gardząca główną bohaterką, sarkastyczna, uszczypliwa, dumna. Postać kreowana na wzór kultowej roli Meryl Streep, a wyglądająca bardziej jak jej parodia.
Mimo wszystko utożsamiam się z nią bardziej niż z główną bohaterką, co nie było chyba zabiegiem celowym . Jednakże tym, co doprowadza mnie do szału, jest to, co Sylvie robi z rękoma, idąc, stojąc, mówiąc, oddychając. Dla lepszej wizualizacji, ich ustawienie na zdjęciu wyżej jest takie samo przez cały czas trwania serialu, chyba że jest na imprezie z kopertówką w dłoni.

Chłopak Emily z Chicago. Najgorzej wydane pieniądze w tej produkcji. Równie dobrze mogło go nie być, a serial byłby dokładnie taki sam. Postać, która pojawiła się zaledwie parę razy w dwóch odcinkach i nie wniosła do serialu absolutnie niczego. Zrozumiałabym jej obecność, gdyby zerwanie przełożyło się na fabułę serialu lub gdyby rzeczywiście wpłynęło na decyzje podejmowane przez bohaterkę. Niestety, niczego takiego nie było.
Doug, bo tak miał ten bohater na imię (musiałam je wygooglować , bo jest to tak niewidzialna postać, że nawet tego nie zapamiętałam), zerwał z główną bohaterką po tygodniu jej wylotu z Chicago. I teraz najbardziej komiczna część tego wątku – zrobił to, bo uznał, że związek na odległość nie ma sensu. Po tygodniu. W dniu, kiedy miał przylecieć ją odwiedzić w Paryżu. Przepraszam, myliłam się. Cały wątek Douga jest po prostu komiczny.
Ale wiem, dlaczego go umieścili w scenariuszu. Gdy doszło do rozstania, nie było płaczu, rozpaczy, zmiany fryzury, upijania się ani nic z tych rzeczy. Była natomiast patetyczna scena, w której Emily pokazuje, że nie potrzebuje mężczyzny, który ją hamuje, że jest panią swojego losu, jest dużą dziewczynką i nie zamierza zaprzątać sobie głowy oklepaną tęsknotą za byłym chłopakiem, który nie miał nawet odwagi wsiąść do samolotu i walczyć. Większość powie: ale to była piękna scena, taka budująca, Girl Power! Ja pytam: i gdzie w tym sens? Uwielbiam sceny z wątkiem Girl Power, ale jeśli mają być tak sztuczne jak w tym serialu, to nie jest to produkcja warta mojego czasu.

I nasza ukochana, główna bohaterka, Emily. Postać kreowana na osobę moralną, rezolutną, dobrą, radosną, empatyczną, pewną siebie, unikatową, z poczuciem stylu, kreatywną. Niemal tak idealna, że dziewczyny mogłyby marzyć o tym, by być jak ona. Uwaga, niepopularna opinia: według mnie to właśnie ona jest czarnym charakterem w tym serialu.
Kreowana na niewiniątko posiadające sprawnie działający kompas moralny, jest bardzo przesłodzoną i płytką postacią. Owszem, ambitna, kreatywna i oddana pracy, natomiast w życiu prywatnym jest przeciwieństwem wzoru do naśladowania dla nastolatek, a swą fabułą serial trafia właśnie do takiej grupy demograficznej. Wszystko przychodzi jej z łatwością, a szczególnie zdobycie tysięcy obserwujących w zaledwie parę tygodni po publikacji banalnego selfie na świeżo założonym koncie na Instagramie.
– „W świecie Emily nie ma takiego wyzwania, którego nie mógłby załatwić śnieżnobiały uśmiech i uroczy wyraz twarzy. C’est la vie!, mówi bohaterka, gdy coś idzie nie po jej myśli – francuskie wyrażenie, którego rzadko kiedy rodowity Francuz używa. I te dokuczliwe zawodowe zagwozdki. Takie, które dla nas oznaczałyby kilkudniowy płacz w damskiej ubikacji. W serialu są rozwiązywane uśmiechem prosto z reklamy wybielania zębów i pomysłami wymyślonymi dosłownie przed chwilą. Jak można zauważyć, Emily działa na podstawie instynktu. Nigdy nie musi zajrzeć do notatek, analizować konkurencji ani siedzieć wpatrzona w pustą stronę w Wordzie z nadzieją, że wena w końcu przybędzie. Wystarczy, że otworzy usta, a kampania reklamowa jest idealna” – napisała Maria Fontoura na łamach „Rolling Stone”.
Serial przedstawia Emily (zatem też Amerykanów) jako aroganckich (albo ignoranckich), niepotrzebnie głośnych i uśmiechniętych, nadmiernie ambitnych i skoncentrowanych na sobie. Producenci nie zatrzymali się na nich. Uznali, że użyją w serialu każdego istniejącego stereotypu Francuzów (i Paryża): Francuzi nie przychodzą do pracy rano, tylko w okolicach południa; hydraulika ma 500 lat, dosłownie; Carla Bruni i Brigitte Macron wysyłają sobie memy o starzejących się damskich genitaliach; Francuzi są niemili; mężczyźni we Francji wyglądają jak po miesiącu opalania się na jachcie; musisz nosić beret będąc w mieście miłości; kobieta nie może dotknąć butelki podczas obiadu; Francuzi nigdy się nie męczą podczas seksu. To tylko niektóre ze stereotypów zawartych w serialu i praktycznie żaden nie jest w rzeczywistości prawdą.
Nie dziwi więc fakt, że francuscy krytycy nie zostawili suchej nitki na najnowszej produkcji Netflixa. Emily „wpada” do Paryża jak buldożer, zdeterminowana, by pokazać „amerykańską perspektywę” na francuski branding. Dlatego objawiająca się u głównej bohaterki „duma kulturowej ignorancji” jest uważana za lekką przesadę.
Charles Martin napisał w swej recenzji dla magazynu Premiere: „[W Emily in Paris] dowiadujemy się, że Francuzi są tacy źli, są leniwi i nigdy nie przychodzą do pracy przed końcem poranka, są zalotni i nie wierzą w lojalność, są zacofanymi seksistami i, oczywiście, mają podejrzaną relację z braniem prysznica. Tak, żaden stereotyp nie umknął producentom, nawet ten najmniejszy”. Natomiast Cosette Way na stronie Sens Critique napisała, że „Emily in Paris” przedstawia ten sam cukierkowaty, nierealistyczny obraz Paryża co film „Amelia” i że „scenarzyści chyba wahali się ze 2 minuty, czy nie wsadzić bagietki pod rękę każdego Francuza albo beretu, by zwyczajnie ich odróżnić od innych narodowości. Trzeba naprawdę kochać science fiction, aby obejrzeć ten serial, ponieważ według niego większość Paryżan jest niemiła, mówi nieskazitelnym angielskim, kocha się godzinami, cały czas pali papierosy i flirtuje przez całe swoje życie, a pójście do pracy jest dla nich zaledwie opcją”.
Podsumowując powyższy materiał – ten serial jest naprawdę bardzo zły. Większość kobiet, które go obejrzały, zostały zachęcone przez dobry marketing (ja również należę do tego grona).

Jeśli ta produkcja jest rzeczywiście tak tragiczna, jak ją opisuję, to dlaczego ludzie to oglądają? Ba! Dlaczego się tym zachwycają? Odpowiedzi na te pytania są dość złożone. Zacznę od tego, dlaczego ja obejrzałam ten serial do końca, wiedząc już na początku, że nie jest to bynajmniej drugi „Diabeł …”.
Otóż ogromną rolę w podjęciu tej decyzji odegrał sentyment do tych trzech marketingowych chwytów, klasyczny FOMO (ang. Fear Of Missing Out – syndrom pojawiający się u użytkowników mediów społecznościowych, lękających się, że przegapią coś istotnego i ominie ich to bezpowrotnie) oraz odnośniki do tekstów kultury, na których się wychowałam (np. serial „Plotkara” i piosenka Edith Piaf „La vie en rose”). Jako że każdy odcinek trwa około 20 minut, to obejrzałam cały sezon w zaledwie parę dni (znam osoby, które skończyły serial w ciągu jednego dnia). W międzyczasie sprawdzałam social media, co świadczy o tym , że serial nie był na tyle interesujący, bym poświęciła mu pełną uwagę.
Podczas oglądania ma się wrażenie, że akcja toczy się w jakimś odległym uniwersum, które jest utopią – wszyscy są szczęśliwi, osiągają sukcesy, a uśmiech jest rozwiązaniem każdej napotkanej komplikacji. Problem w tym, że tak rzeczywistość nie wygląda i to dlatego ten serial jest uważany za zły, ale jest potrzebny dokładnie z tego samego powodu, aby od tej rzeczywistości uciec.

Mimo wszystko takie produkcje są potrzebne dla tzw. odmóżdżenia. Co jakiś czas wracam do starych komedii romantycznych, bo nie wymagają ode mnie żadnego skupienia, myślenia, zastanawiania się nad czymkolwiek. Po prostu lecą w tle, gdy coś robię. Biorąc pod uwagę fakt, że rok 2020 był trudny dla wielu z nas, myślę, że teraz nie tylko ja mam potrzebę nicnierobienia (niksen – holenderska sztuka nierobienia niczego). Eksperci zdrowia psychicznego uważają, że ma to związek z nieradzeniem sobie ze stresem i chęcią odcięcia się od świata rzeczywistego. W czasach pandemii spektakl o młodej, uprzywilejowanej kobiecie włóczącej się po mieście miłości z gorszącym optymizmem i perfekcyjnym makijażem, jest zarówno denerwująco nierealistyczny, jak i świetny jako lekarstwo na natłok informacji ze wszystkich stron.
Choć pozytywnych opinii w tej recenzji można szukać jak igły w stogu siana, to jednak odczuwam ogromny sentyment wobec tej produkcji. Zastosowane chwyty marketingowe były niesamowicie celne, ale z dobrych rzeczy to by było na tyle. Oby nikt już nigdy nie udawał, że powtórzy sukces „Diabła…” tylko dlatego, że zrobi produkcję opartą na młodej Amerykance związaną z modą i Paryżem.
Ten rok był niesamowicie wyczerpujący psychicznie, dzień za dniem kolejna tragedia, rozczarowanie polskim rządem i nieopuszczająca nas pandemia. Chciałoby się, aby uśmiech był rozwiązaniem, ale cóż, c’est la vie.

Natalia Sobkowiak – studentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie SWPS. Sekretarz redakcji Pisma Prywatnego oraz koordynatorka ds. social mediów. Charyzmatyczna realistka. Miłośniczka kina (zarówno mainstream, jak i arthouse). Pasjonatka książek i dziennikarstwa. Motto: „rób swoje i rób to dobrze”.