Coraz częściej widzę wypowiedzi ludzi, którzy czują się winni z powodu stanu naszej planety. Doskonale ich rozumiem. Nie rozumiem tych pozostałych. Podpaliliśmy Amazonię, podpaliliśmy Australię, kto będzie następny?
Coraz trudniej jest zachować dobre samopoczucie tylko dlatego, że poszło się z własną siatką na zakupy lub wykonało inny mało znaczący gest. Co do mnie nigdy nie miałam specjalnie dobrego samopoczucia, ale teraz dodatkowo często wisi nade mną widmo konieczności wykonania planu maksimum.
Podobno bycie “eko” jest teraz modne. Szkoda tylko, że często nie idą za tym realne działania, a jedynie powierzchowna poza i lans. Z drugiej strony bycie eko można bardzo łatwo ośmieszyć, właśnie jako modę, pozę i próbę bycia trendy, chociaż tak naprawdę chodzi o całkiem poważny problem społecznej i ekologicznej odpowiedzialności.

Jest jeszcze trzecia strona, a pewnie i czwarta: na ile nasze działania mają realny wpływ na środowisko, innych ludzi, wielkie korporacje? Na ile to, co uważamy za pozytywne działania faktycznie przekłada się na wzrost “sumy dobra we wszechświecie”? Jak nie szkodzić, sądząc, że robimy coś dobrego? I wreszcie, czy troska o środowisko to faktycznie troska o środowisko, czy może ukryty sposób na to, by podnieść sobie samoocenę kosztem innych ludzi?
Podobno w tym roku prezenty świąteczne i generalnie rozpasana konsumpcja były passé. Przynajmniej tak można by sądzić, gdyby skupić się na wiadomościach z social mediów. Szkoda tylko, że w realnym życiu jakoś tego nie widać. Ale przecież nie wypada pouczać znajomych o tym, że nie warto kupować kolejnego plastikowego badziewia dla chwilowej przyjemności albo dlatego, że tak nakazuje tradycja. Po co psuć ludziom nastrój.

fot. Erica Marsland-Huynh
Na Facebooku od dawna trwa wojna zero waste’owców z weganami (bo o wojnie tych ostatnich z wegetarianami, nie mówiąc o mięsożercach, nie warto wspominać). Jedni oskarżają drugich o kupowanie żywności zapakowanej w plastik, drudzy zarzucają pierwszym, że rybołówstwo odpowiada za 50% zanieczyszczenia oceanów tymże.
Nawet jeśli na forum wystąpi ktoś, kto od dziesięciu lat produkuje słoik śmieci rocznie, zaraz pojawi się ktoś inny, kto zarzuci mu, że skoro je mięso, to i tak nic nie robi dla planety. I rzecz jasna vice versa. Ja tymczasem zastanawiam się, jaki dzban znowu wrzucił u mnie pod blokiem jakiś syf do kosza na tworzywa sztuczne.
Życie jest pełne trudnych dylematów. Czy jeśli cichcem wyciągam współlokatorom szklane i plastikowe butelki ze zmieszanych, to dokonuję jakiejś, choćby minimalnej zmiany na lepsze, czy po prostu jestem świrem? Czy powinnam odmówić zjedzenia ciasta, które upiekła dla mnie babcia, tylko dlatego, że są w nim jajka? Żartuję, nie mam babci.

Czy powinnam uznać, że wystarczy robić cokolwiek, czy jednak należy wybrać program maksimum (znów kupiłam bułki w foliowym worku, niech to szlag). A może powinnam zająć się aktywnym nawracaniem innych na wegetarianizm, segregację śmieci i ograniczanie plastiku? Jedyny problem polega na tym, że nawracanie jest całkowicie sprzeczne z moją naturą. Nie lubię, jak inni wtrącają się do mojego życia, więc myślę, że jestem im winna to samo. Ale może cel uświęca środki?
Jeżeli o mnie chodzi, cały czas mam poczucie, że robię za mało. O ile rezygnacja z mięsa nie była dla mnie specjalnym wyrzeczeniem, o tyle całkowite wyeliminowanie plastiku wydaje się kompletnie nierealne. Przecież musiałbym kupować wszystko na wagę i przygotowywać samodzielnie. Własnoręczna produkcja mleka roślinnego to na pewno świetna zabawa. Gdybym nie musiała chodzić do pracy, to być może – czyli wszystkiemu winny jest kapitalizm winne jest moje lenistwo.
Do tego nadal nie jestem weganką, co w oczach wegan czyni ze mnie hipokrytkę.

fot. Paweł Czerwiński
W pełni ekologiczne życie wymagałoby nieograniczonych zasobów czasowych i wcale niemałych nakładów finansowych. A w warunkach miejskich jest chyba praktycznie niemożliwe. Szczególnie jeśli pracuje się dla wielkiej korporacji z siedzibą za oceanem. Oczywiście mogłabym zmienić pracę, przecież to takie proste…
Kiedy jeszcze mieszkałam z moim byłym, kłóciliśmy się o segregowanie śmieci i o jaja z wolnego wybiegu. W pewnym momencie uznał, że próbuję narzucić mu swoją ideologię i niedługo zabronię mu jeść mięso. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. W kraju, z którego pochodzi, problemem bywają nadal prawa człowieka, a prawami kur mało kto się przejmuje. W Polsce podobno jest lepiej, nawet jeśli ja nie jestem w stanie tego docenić.

Podejrzewam, że życie w stylu wege i eko ma dużo wspólnego z przywilejami klasowymi, co zresztą często zarzuca mu patriotyczno-mięsożerna opozycja. W ich mniemaniu człowiek żyjący zgodnie z naturą jada zwierzęta, (najlepiej samodzielnie upolowane), a weganie to sztuczny twór wielkomiejski, który krowę widział tylko na Youtube’ie, żywi się awokado i sojową latte, i wyznaje bambinizm.
Ale przecież nie o to tutaj chodzi. Nie wydaje mi się też, żeby “życie zgodne z naturą” miało wyznaczać kierunek działania. Bo wszyscy wiemy, że natura bywa okrutna. Chodzi o to, że bycie eko i wege jest znacznie łatwiejsze, jeśli ma się ku temu odpowiednie środki materialne, i nie mam nawet na myśli żadnych wymyślnych gadżetów ze sklepu zero waste, bo wiadomo, że wiele rzeczy można zrobić tanio własnym sumptem. Tylko że nawet dostęp do informacji jest przywilejem, a chyba przede wszystkim czas na ich poszukiwanie.
Czy należy oczekiwać, że biedna emerytka będzie kupować tofu, a pracownik fizyczny używać wielorazowej butelki? Czy można wymagać od matki pracującej na etacie, żeby kupowała pieluchy wielorazowe? Nawet mleko roślinne jest dwa razy droższe od krowiego. Dla mnie to nie jest problem, dla kogoś w gorszej sytuacji materialnej może.

fot. Sophia Marston
Nawet jeśli skupimy się na tych, którzy mogą sobie pozwolić na bycie eko, bo akurat nie muszą walczyć o byt, samopoczucie psuje mi świadomość, że jednostkowe działania bez udziału globalnej polityki i gospodarki nic nie znaczą. A niektóre mogą być nawet przeciwskuteczne. Ale cieszy mnie, że wielkie korporacje wprowadzają wegetariańskie opcje do menu, bo im się to opłaca. Nawet jeśli wszyscy zginiemy, to przynajmniej próbowaliśmy. Oby się nie okazało, że próbowaliśmy zupełnie nie tak, jak należało.
Podobno są już ludzie cierpiący na depresję z powodu degradacji środowiska. Kolejny problem pierwszego świata? W krajach rozwijających się ludzie mają niewątpliwie inne powody do depresji. Ale koniec końców mamy tylko jedną planetę i wszyscy poniesiemy konsekwencje, niezależnie od udziału w odpowiedzialności.
Jeśli potrzebujecie przesłania na nowy rok, to moje jest takie:
Nie wierzcie we wszystko, o czym piszą w internecie. Znajdźcie równowagę między dbaniem o siebie i dbaniem o środowisko, i róbcie to z głową. I nie zapominajcie o innych ludziach i o tym, że ich perspektywa może być zupełnie inna.
Albo wymyślcie sobie własne.

Zgadzam się z artykułem w pełni. Warto podkreślić, że nasze indywidualne wybory, jak nie jedzenie mięsa lub nie używanie jednorazowego plastiku to nie jedyna aktywność, którą możemy zrobić. Warto zacząć od siebie (trochę jak napisałaś, dla własnego sumienia, trochę żeby nie być hipokrytą, ale też dlatego, że popyt generuje podaż), ale przede wszystkim potrzebne są zmiany systemowe. Marsze, demonstracje, protesty (bezprzemocowe), a w końcu i panele obywatelskie, to jest to, co uratuje świat.
Extinction Rebellion zaprasza.