Każdego dnia przypatruję się mojemu miastu — Wrocławiowi. Obserwuję jego przemianę na przestrzeni czasu, widzę otwierające i zamykające się lokale, świeże pomysły, znikające z mapy nieudane przedsięwzięcia, wybijające się kreatywne jednostki i warte uwagi inicjatywy.
Zastanawialiście się kiedyś, co tak naprawdę sprawia, że bez pamięci zakochujecie się w miastach? Pragniecie wracać do nich po stokroć, a czasem od pierwszego kroku chcecie zostać w nich na zawsze?
Niebywale interesują mnie składowe unikatowego genotypu miast. Choć komponentów miastotwórczych jest cała masa, ja przede wszystkim myślę, że to czynnik ludzki jest tym, który umiejscowiłabym na piedestale miejskiego kolektywu.
Gdy zwiedzam poszczególne miasta lub pomieszkuję w nich dłużej, zawsze dokładam wszelkich starań, by poznać charakter danej lokalizacji. Bez mapy przemierzam nieznane mi dotąd uliczki, a także czerpię wiedzę o regionie od miejscowych. Zwracam uwagę na architekturę, smaki, sztukę, kulturę, design. Lubię poznawać lokalnych rzemieślników, restauratorów i artystów, patrzeć jak miasta rozwijają się i zmieniają.

Zdjęcia 2, 3: https://www.facebook.com/ustamagazyn/
Zdjęcie 4: Martyna Hajbowicz
Z uwagi na moją miejską pasję udałam się na czwartą odsłonę festiwalu z cyklu „OKO na…” organizowanego przez Magazyn Usta. Podczas wydarzenia prezentowane są najciekawsze pomysły, marki, miejsca oraz ich twórcy — wszystko to, co wyróżnia Wrocławskie DNA — jak zapewniają pomysłodawcy cyklu. USTA mają na oku jeszcze Poznań, Trójmiasto, Warszawę, Łódź oraz Kraków. Tymczasem wróćmy do Wrocławia, a konkretnie na ulicę Włodkowica do hotelu PURO.
Purite

Zdjęcie 3: Martyna Hajbowicz
Jako dziecko nigdy nie lubiłam, gdy piana z żelu do kąpieli dostawała się w wanienkowych szaleństwach do moich ust. Po dwudziestu paru latach stanęłam przed mydłami Purite, których wygląd wyleczył mnie na dobre z dziecięcej fobii, a w mojej głowie narodziła się myśl, że zwyczajnie chciałabym je zjeść.
Podobno jemy oczami, więc kto uważa powyższe stwierdzenie za śmieszne, powinien przyjrzeć się tym produktom dla samej estetycznej przyjemności. Purite uważam za jedno z moich tegorocznych odkryć na mapie kosmetycznego nieba, choć działają prężnie już od 2014 roku. Fakt, że swego czasu kompletnie oszalałam na punkcie roślin, jedynie wzmaga pozycję Purite na mojej liście, ponieważ tu spotykają się nasze roślinne zamiłowania. Tworzą kosmetyki wyłącznie ze składników roślinnych i mineralnych.
Co mnie urzekło? Autentyczność, świadomość, konsekwencja, piękno. Produkty są przemyślane, ekologia jest kluczowym elementem procesów tworzenia, a każde mydło przypomina małe dzieło sztuki. Zakochałam się w dezodorancie w kremie oraz magicznym eliksirze nawilżająco-regenerującym do twarzy. Zanim wróciłam z nimi do domu, podczas festiwalu mogłam osobiście spróbować olejów, z których zostały wykonane moje kosmetyki. Olej śliwkowy to mój absolutny faworyt o zapachu balansującym na granicy marcepanu i migdałów.
Tak się składa, że rośliny i jedzenie figurują w mojej życiowej, hedonistycznej topce, nie bez powodu więc i Purite zagościło w mych domowych pieleszach na stałe.
Szkoda tylko, że chłopaki w międzyczasie zamienili Wrocław na Warszawę, dlatego drodzy Wrocławianie protip dla Was: jeżeli będziecie szukali ich kosmetyków, polecam udać się do EkoPestki na św. Antoniego 26, gdzie przed zakupem można wypróbować kosmetyki na skórze.
Ceny: mydło/23 zł, eliksir 30ml/85 zł, dezodorant w kremie 60ml/49 zł
https://www.facebook.com/Purite.Natural.Cosmetics/
Chleboteka

Odkąd sięgam pamięcią masochistyczne zachowania, wpisywały się w moją naturę, objawiając się nagminnym zjadaniem gorącego ciasta. Wartość cieplutkiego chleba z masłem rosła wprost proporcjonalnie do bólu brzucha i ilości zjedzonych kromek. Pieczywo na stałe wpisało się do mojego kulinarnego repertuaru, a odkąd zamknięte niedzielnie sklepy postawiły mnie przed wyzwaniem samodzielnego upieczenia chleba – nie rozstaję się z moimi ulubionymi przepisami.
Tym samym naprawdę cieszy mnie, że pieczywo stało się „modne”, wzrosła konsumencka świadomość oraz stosunek do jakości kupowanych produktów. Nie brakuje dziś genialnych w swej prostocie śniadaniowych restauracyjek i kawiarni opartych na mące. Na jedną z nich trafiłam na festiwalu.
Chleboteka to królestwo wyrobów piekarniczych. Wraz z moim lubym podzieliliśmy się na teamy – słodkie i słone. Do domu wróciłam z jagodzianką i bułką jogurtową, on z wytrawną drożdżówką (którą tak naprawdę zjadł zaraz po zapłaceniu) oraz pieczywem pełnym ziół, czosnku i czerwonego pieprzu. Przyznam, że dawno nie jadłam słodkich bułeczek, gdzie stosunek ciasta do nadzienia jest zachowany w tak przyjemnych dla podniebienia proporcjach. Nie bez powodu wybrałam się sprawdzić Chlebotekę poza festiwalem.
Drodzy Państwo, cóż to była za przyjemność! Od owsianych ciasteczek i bloków czekoladowych, przez solidne blachy pełne dobrodziejstwa w postaci sezonowych ciast z rabarbarem, jabłkami czy śliwkami, po drożdżówki wypełnione po brzegi owocami, serami czy makiem i maślane bułeczki z rodzynkami w rumie.
Nie pozostałam tym razem bierna wobec słonych specjałów, kosztując wytrawnych bułek z serem brie, pieczoną papryką i cukinią. Do domu zabrałam paluchy z serem, idealnie puszysty chleb tostowy oraz pszenno-żytni chleb.
Istny festiwal dogadzania sobie zwieńczyła domowa pizza, pulchna i solidnie wypełniona dodatkami. Zakupy zakończyłam, pakując tapenadę z czarnych oliwek, serek z kremem z papryki i pastę z suszonych pomidorów. Dowiedziałam się przy okazji, że mąka pochodzi z lokalnego młyna spod Wrocławia. Dodatkowo wiele wypieków opatrzona jest informacją ze składem produktu. Uczciwe, bo nie ma nic gorszego niż ściema w gastro!
Ceny: drożdżówki: 4/6zł, bułki wytrawne 7/8zł, ciasto 9zł/kawałek, domowa pizza 9zł, blok czekoladowy 6zł, chleb pszenno-żytni 9,90 zł
Ruska 64/65 | Tęczowa 57 | Zwycięska 20a
Zielony kot

Zdjęcie 3: Martyna Hajbowicz
Gdybym musiała na wykresie moich uczuć zaznaczyć, gdzie znajdują się rośliny, myślę, że z pewnością zagrzałyby miejsce tuż obok ciepłego chlebka z masełkiem. Jestem szczęśliwą posiadaczką około pięćdziesięciu roślin doniczkowych i dziedziczką dwumetrowej cytryny, którą moja babcia podarowała mi, gdy wyprowadziłam się na tak zwane powszechnie swoje.
Obecny dziś trend roślinny dotknął mnie ze zdwojoną mocą. Wprawdzie mój portfel wydaje się coraz cieńszy, ale cieszy mnie przybywająca ilość miejsc selekcjonujących i kochających roślinki. Zaopatrzam się w miejscach, które przede wszystkim są autentyczne, tętniące pasją i wiedzą. I taki jest właśnie Zielony kot.
Zielony kot nie wyobraża sobie życia domowego bez roślin, a i ja przyjmuję tę dewizę za swoją. Dziewczyny znają się na rzeczy, na co dzień pielęgnują, dobrze się zaopatrują, poszukują niebanalnych odmian i służą wiedzą. Tworzą bukiety i plotą wianki. Specjalnie na festiwal współtworzyły kwiatową instalację. Tego dnia leżąc na łóżku jednego z hotelowych pokoi, mogliśmy podziwiać roślinne niebo nad swoimi głowami. Rzadko zdarza mi się znieruchomieć z wrażenia, ale tym razem miałam ochotę nie mówić nic i leżeć w harmonijnej przestrzeni. Za oknem rozpościerał się dopełniający widowisko krajobraz drzew znad bulwaru Tadka Jasińskiego.
Do domu wróciłam z własnoręcznie wykonanym wiankiem podczas warsztatów prowadzonych przez przedstawicielkę Zielonego Kota. Od dziewczyn zakupiłam przy okazji uroczą dischidię, a do odebrania czeka na mnie dwumetrowa strelitzia augusta! Te i inne okazy znajdziecie przy Popowickiej 28.
Mauko

Pamiętam lata temu moje zadowolenie, gdy odkryłam, że logo PKO to powszechnie znana skarbonka. Uwielbiałam loga Karola Śliwki – szczególnie Polskiego Związku Zwykłych Kobiet czy Instytutu Matki i Dziecka. Tak oto zakochałam się na dobre w grafice i rysunku. Nic więc dziwnego, że gdy przyszło mi poznać prace Małgorzaty Korczak, natychmiast znalazły się w moim subiektywnym zestawieniu wrocławskich perełek.
Zakres kierunków, w których się rozwija, pozytywnie mnie przytłoczył, bo od dobrego przybytku w końcu głowa nie boli. Techniki graficzne nie są jej obce – w jej artystycznym dorobku znajdziemy loga, suchoryty i linoryty. Dla Mauko także wielki format nie jest niczym obcym – jej rekordowa praca to rysunek o wielkości ponad siedmiu metrów kwadratowych. I choć miała przyjemność odbyć kurs ilustrowania książek obrazkowych w samym Londynie oraz wraz z innymi artystkami podjąć trudny temat uchodźców w książce Puste miejsce przy stole, zakres jej działań zupełnie wykracza poza Europę i sięga aż Japonii.
Miłość do podróży łączy z rozwojem umiejętności. Uczyła się w japońskiej szkole kaligrafii Shodō 書道 w Kamakurze, stworzyła serię suchorytów pod górą Fuji podczas pobytu w artystycznej rezydencji. Te ostatnie stanowią jeden z rozdziałów książki Mauko Ja.Japonia / 私と日本, z którą bliżej przyszło mi się zapoznać podczas OKO na Wrocław. Tam też zauroczyłam się jej grafikami z książki, które jak się później dowiedziałam, reprodukowane zostały na japońskim papierze.
Tymczasem warto śledzić ostatnie przedsięwzięcie Małgosi we współpracy z CUB Clothes – osobliwą kolekcją pełną autorskich krojów, japońskiej kaligrafii oraz typografii. Nie wiem jak Wy, ale ja z miejsca kupuję kimono-bomberkę opatrzoną kaligrafią powiedzenia Icchi danketsu 一致団結 (w wolnym tłumaczeniu: w jedności siła), stworzoną, jakże by inaczej – w tokijskiej szkole artystycznej! Mauko na co dzień spotkacie we Wrocławiu, choć aktualnie znajdziecie ją na jesiennej edycji festiwalu Bunkasai w Warszawie. Tymczasem czytajcie, noście i cieszcie oko.
https://www.instagram.com/mauko_lors/
Ja. Japonia/ 私と日本, Małgorzata Mauko Korczak
Bamba

Nie wiem, czy są tu fani prostoty i minimalizmu, ale jeśli tak – Bamba jest dla Was. Za enigmatyczną i niezwykle przyjemną nazwą stoi Olka Bujewicz. To już jej drugi autorski projekt po Bujafajce, gdzie stawiała pierwsze krawieckie kroki, z dużą dozą cierpliwości ucząc się szycia i projektowania w towarzystwie starej maszyny do szycia Tuła i stosów pism z wykrojami.
Olka stoi dumnie na czele swojego jednoosobowego przedsięwzięcia. Otwarta głowa, krawcowa, projektantka. Tworzy samodzielnie ubrania oraz akcesoria z niebywałą precyzją, dopracowanymi detalami, z mocnym nastawieniem na slow fashion. Działa zgodnie ze swoją ideą – co w życiu, to w pracy. I tak w imię rzetelnie prowadzonej działalności i chęci poszerzania świadomości konsumenckiej, swoje projekty wykonuje tylko z porządnych tkanin. Wybiera najczęściej len lub bawełnę, ubierając ciała zafascynowane bliskością natury. A że jak już wiecie, kocham rośliny, więc ta myśl niezwykle do mnie przemawia.
Nie zapominając o zwierzętach, wszystkie akcesoria, od plecaków, przez torby, po nerki – są wegańskie. Jeśli lubujecie się w wycieczkach, miejskich eskapadach czy innych dowolnych formach ruchu, szczególną uwagę poświęćcie plecakom. Ekologiczny, impregnowany zamsz, gama perfekcyjnie dobranych kolorów, obszerne kieszenie, nieprzemakalna podszewka, usztywnione dno konstrukcji i miękka gąbka wszyta w ramiączka oraz tył plecaka, co by było nam jeszcze milej.
Kolekcja ubrań, okraszona sesjami w zakątkach Wrocławia, to minimalizm dopracowany w najmniejszych detalach. Perfekcyjnie skrojone z możliwością indywidualnego dopasowania do potrzeb klienta. A wszystko to powstaje w zaciszu domowej pracowni. Miejmy nadzieję, że perspektywa własnego miejsca dostępnego dla klientów i przyjaciół Bamby będzie mogła już niebawem wyraźniej ukazać się na horyzoncie. Z mojego śledztwa wynika, że proces ten jest w toku. Tymczasem spotkacie Bambę na rozmaitych eventach modowych oraz tych poświęconych designowi. Jeśli natomiast chcielibyście przyjrzeć się z bliska wspomnianym przeze mnie plecakom – pędźcie do pracowni marki CUB przy ul. Jedności Narodowej 96!
Gregorygringo brew

I znów Drodzy Państwo wracamy (po części) do roślinnego królestwa. Przynajmniej tak się czułam, gdy podczas OKO na Wrocław rozpieszczana i zasłuchana byłam w opowieści Grześka tworzącego GregoryGringo Brew. Choć ponownie nazwa może wydawać się osobliwie tajemnicza, śpieszę, by wyjaśnić, co się za nią kryje.
To nic innego jak oryginalny pomysł jednodniowej kawiarni w konwencji pop-up cafe oraz eventowy brew bar. Brzmi ciekawie, co? Grześka, poza ciągłą podróżą w poszukiwaniu smaku, możemy spotkać podczas dolnośląskich wydarzeń. Najczęściej przeprowadza ich skrupulatną selekcję, wybierając te artystyczne lub twórcze, jak na przykład Festiwal Reportażu w Miedziance. We Wrocławiu bywał w Czasoprzestrzeni czy nadodrzańskim infopunkcie przy Łokietka 5.
Podczas festiwalu miałam przyjemność uciąć sobie przy stanowisku GregoryGringo Brew pogawędkę na temat suszonych roślin. Poznałam zawartość słoiczków, z których stworzony został dla mnie napar. Wybierałam spośród liści, korzeni i kwiatów. Jako że należę do teamu herbata, a kawę pijam od święta – byłam udobruchana.
Czerwona winorośl, klitoria ternateńska, czystek, kwiaty czarnego bzu, korzeń lukrecji, lipa, kwiaty pomarańczy, ostrokrzew paragwajski, arnika górska, gojnik, mięta pieprzowa, czy płatki nagietka. Dodatkowo miałam możliwość skosztowania przygotowanych specjalnie na tę okazję trzech rodzajów zimnych napojów:
– Ginger Ale (mocno gazowany napój na bazie kłącza imbiru z limonką),
– sok z kiszonych buraków pochodzących z ekologicznego gospodarstwa Milejowe Pole spod Wrocławia,
– cold brew na bazie toniku oraz macerowanej kawy od wrocławskiej palarni kawy Figa Coffee.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała skąd pochodzą, te wszystkie zbiory. Na liście są między innymi skarby pochodzące z Portugalii, ekologicznych sklepów, czy te sprezentowane przez babcię.
Napar wypiłam w ceramicznej czarce na podstawce wykonanej z odzyskanego plastiku od chłopaków z Zakwas Studio, o których już niebawem przeczytacie więcej. Była to bezsprzecznie udana kolaboracja.
GregoryGringo Bar nie ma stacjonarnej kawiarni, to ciągła podróż, więc śledźcie, gdzie możecie napić się jego specjałów!
https://www.facebook.com/gregorygringobrew/

Podczas festiwalu OKO na Wrocław byli z nami również: MANOceramics, Miód Czesława, Ende, Figa Coffee, LaPatisserie cukiernia francuska, Dominika Kulczyńska, Małgorzata Maternik, GROOVY, CUB clothes, Elementy, HUGBAG, BOTAP, Zbawcy Win, HINT Food & Drinks, Swomky, Pushek Zdrowa Wata Cukrowa.
Część z wyżej wymienionych i wspomnianych przez mnie twórców gościła już na poprzednich edycjach, o innych na pewno jeszcze usłyszycie! Za absolutne świeżynki z zaciekawieniem i entuzjazmem trzymam kciuki, w myśl frazy cudze chwalicie, swego nie znacie.

Martyna Hajbowicz – Kulinarna hedonistka, fanka designu, sztuki współczesnej i lat 90. Feministka i nonkonformistka. Szczególną miłością darzy rośliny. Najcenniejsze w życiu: podarowane przez babcię Annę drzewo cytrynowe oraz prowadzone od szóstego roku życia pamiętniki. W długoletnim związku z jogą, coca-colą, spódnicami do połowy łydki i literaturą faktu.